Dawno temu, w burzliwych czasach, przybył z Indii do Świątyni Małego Lasu (Shaolin Sy) mnich imieniem Ta Mo. Ta Mo był zaniepokojony słabą kondycją fizyczną mnichów, którzy spędzali całe dnie na medytacji. Wprowadził dla nich system ćwiczeń fizycznych opartych na ludowej sztuce walki. Z czasem Klasztor Shaolin zasłynął z niezwykłych umiejętności mnichów-wojowników.

Z całego kraju zaczęli nadciągać młodzi ludzie chcący zostać mnichami z Shaolin i szkolić się w sztuce wojennej.
Oto młody człowiek przybył pod bramę klasztoru i prosił o przyjęcie go do grona mnichów. Poddano go wielu próbom, cierpliwości, pokory, wytrzymałości i odwagi. Został przyjęty, ale najcięższe próby miały dopiero nadejść. Rozpoczął życie mnicha i morderczy trening.

Mistrz kazał mu całymi godzinami stać w pozycji jeźdźca na ugiętych nogach. Na jego udach, które musiały pozostawać w położeniu poziomym, oraz na ramionach stawiał miseczki z wodą. Mimo ogromnego bólu mięśni stał cierpliwie w męczącej pozycji nie mogąc uronić ani kropli wody. Po kilku miesiącach mógł już stać na ugiętych nogach przez cały dzień. Mięśnie jego nóg były silne jak stal. Rozpoczął inne męczące ćwiczenia. Zwisał przywiązany za nogi głową na dół i maleńką czarką przelewał wodę z beczki poniżej głowy do drugiej umieszczonej ponad nogami. Gdy dolna beczka była już pusta, a górna pełna, przelewał wodę z powrotem. Po pewnym czasie mięśnie jego brzucha stały się tak twarde, że odbijały się od nich strzały z łuku.

Dopiero teraz zaczął ćwiczyć uderzenia, kopnięcia i bloki a z czasem technikę kija, szabli, miecza, włóczni, żelaznego bicza, halabardy i wielu innych broni (trening i formy wojownika Shaolin – patrz np. strona poniżej – przypis EJ).
http://igetvideos.com/shaolin-warrior-training/
Mijały lata a chłopiec stawał się mężczyzną. Umiał zrywać palcami korę z drzew a jego kopnięcie boczne miało taką siłę, że łamał nim drzewa. Uderzeniem pięści rozbijał kamienne płyty. Dzięki latom medytacji jego umysł był jasny i czysty. Posiadł mądrość buddyjskich ksiąg i został mistrzem kaligrafii. Przy ogromnej sile fizycznej, jako mnich, był człowiekiem wielkiej dobroci i wielkiej mądrości.
– Teraz już możesz opuścić klasztor – powiedział pewnego dnia jego mistrz. Ale droga do wyjścia wiodła przez labirynt. Po tygodniu oczyszczającej medytacji wkroczył do labiryntu. Musiał odnaleźć drogę w zupełnej ciemności. Czekały na niego liczne pułapki, zapadnie, spadające ze stropu głazy, wylatujące niespodziewanie ostrza. Po podłodze wiły się jadowite węże. Za kolejnymi drzwiami wkroczył do jasno oświetlonej sali. Na ścianach wisiały liczne rodzaje broni. Zrozumiał, że aby iść dalej, musi zaopatrzyć się w broń i musi dokonać wyboru właściwej. Kierując się nabytą przez lata ćwiczeń intuicją wybrał łopatę.
Otworzył następne drzwi i znalazł się w sali, której cała podłoga pokryta była warstwą skorpionów. Odrzucając łopatą skorpiony przeszedł przez salę i zobaczył, że znajduje się na dnie głębokiej studni. Wysoko nad głową ujrzał dwa otwory. Wspiął się po ścianach studni i wsunął ręce w otwory wyczuwając ukryte w nich uchwyty. W tym momencie poczuł ból i swąd palonej skóry. Mimo bólu nie puścił uchwytów i za ich pomocą obrócił kamienną płytę zagradzającą wyjście. Znalazł się na zewnątrz klasztoru, w którym spędził trzydzieści lat. Na przedramionach miał wypalone sylwetki dwóch smoków – symbol mistrza klasztoru Shaolin.

Jest to najbardziej znane z opowiadań kwon. Dla europejskiego czytelnika jest tu ciekawe kilka elementów. Po pierwsze opis procesu szkolenia i dochodzenia do umiejętności. Nasza kultura jest niecierpliwa. Europejczyk chce szybko widzieć rezultaty swojej pracy. Tradycja wschodnia patrzy na życie w zupełnie innej perspektywie. Bohater opowiadania ćwiczył trzydzieści lat zanim został mistrzem. Przez pierwsze lata nawet w ogóle nie ćwiczył technik walki a tylko przygotowywał swoje ciało do właściwej nauki. Europejczyk dawno by „poszedł do domu” i dlatego nie osiągnąłby nigdy tak znakomitych rezultatów. Dotyczy to nie tylko sztuki wojennej.
Każdy, kto widział prawdziwą chińską porcelanę, nie te tandetne serwisy po kilka yuanów, które można kupić i w Polsce, tylko tą najwyższej próby, musi zadać sobie pytanie: dlaczego żadnej z europejskich wytwórni porcelany nie udało się dotąd osiągnąć takiego mistrzostwa? Miałem w ręku filiżankę z białej porcelany, która była tak cienka, że widziałem przez nią wyraźnie własne palce, choć porcelana w zasadzie nie jest przezroczysta. Według sprzedawcy (oczywiście nie stać mnie było na kupienie tego cacka) grubość ścianek naczynia była mniejsza niż 0,2 mm. Gdyby tak cienkie naczynie było wykonane z precyzją tylko nieco mniejszą od perfekcyjnej, musiałoby pęknąć w procesie wypalania. Sztuka wyrobu takiej porcelany zaczyna się od tego, że glinka kaolinowa jest leżakowana, co pewien czas przekładana i ugniatana oraz poddawana różnym procesom oczyszczającym przez okres około dwustu lat. Dzisiejszy rzemieślnik zaczyna obróbkę glinki dla dziesiątego pokolenia swoich następców.

W każdej dziedzinie wschodniej sztuki, także sztuki wojennej, ceniona jest perfekcja wykonania. Uczeń musiał miesiącami stać w jednej pozycji w miseczkami wody na kolanach, dlatego że ta pozycja musiała być perfekcyjna. Tak samo perfekcyjne musi być wykonanie każdego uderzenia.
Wschodnia cierpliwość i dokładność stała się jednym ze źródeł japońskiego (a także tajwańskiego, koreańskiego…) sukcesu gospodarczego. Początkowo Japończycy nie umieli dostosować swojej tradycji do nowoczesnej technologii. Pierwsze japońskie samochody były tandetne a wydajność pracy w przemyśle bardzo niska. Kontroli jakości i organizacji pracy uczyli ich Amerykanie. Później Japończycy włączyli do produkcji przemysłowej metody szkolenia zaczerpnięte ze sztuki wojennej. Na przykład studiowanie kroków. Stwierdzili, że gdy robotnik obchodzi stół, przy którym pracuje z prawej strony a nie z lewej, to robi o dwa kroki mniej, a gdy pierwszy krok zaczyna z lewej nogi, to oszczędza jeszcze jeden krok. W sumie, w czasie dnia pracy daje to eliminację kilkuset zbędnych kroków i w efekcie wykonanie kilkudziesięciu produkowanych elementów więcej w ciągu dnia. Studiowanie ruchu, i doprowadzanie go do perfekcji przez mozolne ćwiczenie, jest jednym z największych wynalazków chińskiej sztuki wojennej.
Metoda ta bywa stosowana także w odniesieniu do nowoczesnej broni. W czasie wojny w Wietnamie (wietnamska sztuka wojenna viet vo dao jest pochodną chińskiego kung Fu) partyzanci Vietkongu musieli rozwiązać problem, jaki stwarzała amerykańska przewaga wojsk lotniczych. Metodami starych ćwiczeń sztuki walki studiowali wytaczanie działa z ziemianki i chowanie go z powrotem. Ćwiczyli dosłownie, gdzie który żołnierz ma postawić stopę i położyć rękę. Doszli do tego, że potrafili wytoczyć z ziemianki ciężkie działo, oddać celny strzał i schować działo w ciągu około 20 sekund. Amerykańskie bomby spadały w odwecie już na puste pozycje.
Inny ciekawy motyw w tym opowiadaniu, to osobowość mistrza sztuki walki. Był nie tylko silny, ale też dobry i mądry. W języku chińskim mistrza określa się słowem tsy co znaczy wykształcony. Mistrz sztuki walki to nie trener, tylko nauczyciel także zasad moralnych i całego życia. Według tradycji, nawet najsprawniejszy wojownik nie był prawdziwym mistrzem, jeśli nie był wykształcony. Przypomnę tu postać najsłynniejszego japońskiego szermierza Musashi Miamamoto, który jednocześnie był wielką postacią japońskiego malarstwa. Nasz polski trener wu shu, po AWF (albo i bez), choćby nie wiem ile razy mienił się mistrzem, to nim nie jest, o ile jednocześnie nie jest człowiekiem światłym. Bez wykształcenia można być mistrzem murarskim, ale nie mistrzem kung fu.
No i ostatni motyw: dyplom mistrza – wypalone smoki. Nie wiem, czy rzeczywiście takie wypalanie smoków na skórze było kiedyś stosowane. Istotne, że taki dyplom był jedynym możliwym. Mistrz nie potrzebował potwierdzania jego umiejętności na piśmie. Mistrzowi wystarcza, że on wie o swoim mistrzostwie. Inni wiedzieć nie muszą.
Autor: Krzysztof Łoziński
Artykuł zamieszczono za zgodą autora